piątek, 9 lipca 2010

Pierwszy raz w Alpy... Cz. 2.

Tak jak wspominałem w poprzednim poście, po zdobyciu Grossglocknera, dnia 5. lipca roku Panskiego 2010 wyprawa przeniosła się do włoskiej Cortiny. Naszym celem było znalezienie pizzerii, która byłaby otwarta w czasie sjesty, czyli wtedy, gdy wszyscy turyści chodzą głodni i wk...zdenerwowani nie mogąc nic zjeść. Poszukiwanie zakończyło się sukcesem ok. godziny 16. czyli wtedy, gdy sjesta się skończyła. Zjedliśmy naszą zasłużoną pizze i pojechaliśmy dalej. Mieliśmy przed sobą długą i bardzo krętą (i pokręconą) drogę przez Dolomity. Jechaliśmy zdobyć nasz pierwszy czterotysięcznik, najwyższy szczyt Alp Wschodnich - Piz Bernina.


Widoki zaobserwowane i sfotografowane gdzieś w Dolomitach


Kolejne widoki w Dolomitach

We Włoszech jest bardzo dziwnie (pomijając już tę całą sjestę) . Jadąc przez ten kraj, trzeba wiedzieć, że jak jest kierunkowskaz w lewo, to trzeba jechać w prawo i na odwrót. Nie wiedząc o tym, straciliśmy chyba z godzinę próbując wyjechać z Cortiny... Gdy już opanowaliśmy tę trudną sztukę poruszania się po włoskich drogach cała akcja przyśpieszyła, ale i tak na miejsce dojechaliśmy z wielogodzinnym opóźnieniem, bo gdzieś o 2 w nocy. Naszym celem było schronisko Campo Moro (1990 m.p.m), do którego finalnie nie dotarliśmy - zamiast tego postawiliśmy base camp gdzieś przy górskiej drodze, tuż przy znaku z zakazem biwakowania (potem dla spokoju sumienia przenieśliśmy bazę dziesięć metrów dalej). Spaliśmy długo. Bazę zwijaliśmy jeszcze dłużej. W Campo Moro byliśmy około 13...


Na parkingu przy Campo Moro. Trzeba się zorientować w mapie... Ja, jako, że się na mapach nie znam, to robiłem zdjęcia.

Po szybkim jak na nasze standardy zapakowaniu się, wyruszyliśmy w drogę...


Tylko którędy tam się idzie?


Może Asia będzie wiedzieć?



Finalnie możemy zostać tutaj... Na jedna górę już wleźliśmy...

Po początkowych problemach z orientacją w terenie, szybko odnajdujemy prawidłowy szlak i cała akcja przyspiesza. Pierwszego dnia planujemy podejść pod masyw Berniny i rozbic tam obóz. Turyści z zachodu zwyczajowo idą aż do schroniska Marco e Rosa (3609 m.p.m), gdzie nocują i atakują szczyt dnia następnego. Dzielni i odważni wspinacze ze wschodu rozbijają się gdzieś niżej, w bliżej nie określonym miejscu (tak nam się wydawało). Naszym zadaniem tego dnia było zlokalizowanie właśnie tego miejsca...


Widoki po drodze.

Przeszliśmy kolejno schroniska Carate Brianza (2636 m.p.m) oraz Marinelli Bombardieri (2813 m.p.m), a miejsca na biwak widać nie było... Padł pomysł żeby iść wyżej i rozbić sie gdzieś na lodowcu Scerscen... Nikt nie wiedział, czy to bezpieczne, ale wszyscy byliśmy zgodni co do tego, że przynajmniej będzie płasko...


Widok ze schroniska Carate Brianza.


Widoki po przejściu schroniska Carate Brianza. W tle wyłaniający się masyw Berniny z Piz Rozegiem w centrum.


Widok ze schroniska Marinelli Bombardieri.


Miejsce biwaku.

Finalnie obóz 1. rozbiliśmy tuż przed lodowcem, znajdując kawałek równego terenu. Była godzina 21. O 22 wszyscy byli juz spakowani i zapakowani do śpiworów. Atak szczytowy miał zacząć się o 2 w nocy. Gdy wszyscy smacznie chrapali, ja przewracałem się z boku na bok nie mogąc zasnąć. Finalnie, udała mi się ta czynność przez jakieś 20 minut... Wstałem o 2 w nocy bardzo zmęczony i pełen obaw co do powodzenia akcji. Atmosfera była ponura. Było ciemno, zimno i w ogóle nie tak sobie wyobrażałem ataki szczytowe... No ale iść trzeba było. Ja szedłem związany z Łukaszem, Krzysiek przywiązał do siebie Asię. Oświetleni czołówkami zeszliśmy na lodowiec. Początkowo nie mogąc znaleźć śladu kluczyliśmy to tu, to tam. Finalnie ślad się znalazł i trzymając się go dotarliśmy pod masyw Berniny o świcie. Teraz czekało nas 300 metrów wspinania "ferratą", wyprowadzającą pod samo schronisko Marco e Rosa na przełęczy Forcella Crast'Agűzza. Owa "ferrata" okazała się drogą ze sztucznymi ułatwieniami wziętymi rodem z Orlej Perci. Pojawiły się łańcuchy, klamry i stalowe stopnie. Do schroniska dotarliśmy około 6. rano. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy do ataku. Do pokonania mieliśmy fajny śnieżny stok doprowadzający na grań południową.


Po wyjściu ze schroniska.


Na śnieżnym stoku.


Dalej na stoku...


Widok ze stoku.


A tu Łukasz ;)

Po przejściu stoku, droga prowadziła na grań. Coś nam sie jednak pomieszało i zamiast wejść na grań po Bożemu, poszliśmy śladem Krzyśka i Asi, którzy nas sporo wyprzedzili (myśmy robili dużo zdjęć :P). Ślad owy trawersował zbocze opadające z grani. W czasie gdy myśmy szli tym śladem słoneczko ładnie nam ten stok podgrzało i miejscami robiło się niestabilnie... W każdym bądź razie był to wariant o wiele szybszy. Na gran weszliśmy w jej końcowym odcinku. Do przejścia pozostał tylko krótki odcinek skalny, a potem już tylko szczyt ;)



To tutaj nam się coś pomyliło.


Łukasz na szczycie.


Jaaaskółka na szczycie ;)


A tu cała grań, którą powinniśmy byli iść, a którą schodziliśmy.

Zejście okazało się dla mnie prawdziwym koszmarem. Poranne zmęczenie wróciło ze zdwojoną siłą. Gdyby nie uważna asekuracja Łukasza chyba bym nie wyrobił... Gdy zlazłem z tej grani pojawiła się wielka ulga, mimo tego, że do końca pozostało jeszcze bardzo wiele do przejścia. Najpierw zamknąłem oczy i wykonałem najdłuższy dupo zjazd w życiu, który z przesiadkami doprowadził mnie pod samo schronisko, gdzie padłem jak nieżywy. Po chwili odpoczynku ruszyliśmy na dół. Najpierw przez "ferratę", potem przez lodowiec przy wielkim upale. Gdy dotarłem do namiotu padłem na glebę i nie ruszałem się przez godzinę. Potem coś zjadłem, coś wypiłem i siły powoli wróciły. Z każdą godziną schodziło mi się coraz lepiej. Na parking dotarliśmy o 21, po prawie 19. godzinach akcji (w moim przypadku po 36 godzinach bez snu). Zapakowaliśmy nasze graty i ruszyliśmy w drogę do domu. wszyscy mieli już dosyć...

Cała prawda tutaj:
http://picasaweb.google.com/shejnowicz/PizBerninaDrogaNormalnaOdStronyWOskiejLipiec2010?feat=directlink

Pierwszy raz w Alpy... Cz. 1.

"Pora zacząć myśleć o letnich wyjazdach. Masz ochotę na weekendowe zdobycie Grossglocknera?". Mail o tej treści nadszedł do mojej skrzynki 14. kwietnia od Łukasza - kolegi z Gdańska, poznanego miesiąc wcześniej na kursie lawinowym. Zastanawiam się może jakieś 2, 3 sekundy. Głównie nad tym, czy starczy mi urlopu żeby zrealizować wszystkie górskie plany na ten rok. Szybki rachunek mówi mi że może być ciężko, ale grzech odmówić... Dopytuję się od razu co, gdzie, kiedy i z kim. Okazuje się, że propozycja jest luźna. Składu otwarty. Wszystko do ustalenia i zaplanowania. Pewny jest tylko cel - najwyższa góra Wysokich Taurów, Wielki Dzwonnik - Grossglockner. Przez najbliższe tygodnie powoli cały plan nabiera wyraźnych kształtów. Do ekipy dołączają Krzysiek i Asia, znajomi z Wrocławskiego Klubu Wysokogórskiego. Naszym celem staje się piękna południowa grań Grossglocknera - Stüdlgrat, o trudnościach skalnych III+/A0.


Widok na Grossglocknera z Kals am Grossglockner z zaznaczona drogą na grani południowej.

Wyjazd planujemy w dniach 02-08 lipca. Jako, że czasu mamy dużo, planujemy równocześnie cele dodatkowe, na wypadek gdyby na Grossie wszystko poszło zgodnie z planem... Propozycji jest kilka, ale o nich może później...

Wyjeżdżamy z Wrocławia samochodem około pierwszej w nocy 3. lipca. Kierujemy się do miejscowości Kals am Grossglockner, będącej bazą wypadową na Grossglocknera od strony austriackiej, gdzie dojeżdżamy w godzinach południowych. Dla leniwych (czyli dla nas) jest mozliwosć podjechania samochodem wyżej, aż do Lucknerhaus (1924 n.p.m) .


Ja i mój pelny stulitrowy plecaczek na tle naszej góry ;)

Nie śpieszymy się. Tego dnia mamy do przejścia "tylko" jakiś kilometr przewyższenia do miejsca, w którym zaplanowaliśmy biwak. Normalni turyści z zachodu, chcący zdobyć Górę grania południową, nocują zwyczajowo w schronisku Stüdlhütte na wysokości 2802 m.p.m. Dzielni i odważni wspinacze ze wschodu (tacy jak my), zwyczajowo targają ze sobą cały majdan biwakowy i nocują jakieś dwieście metrów wyżej, tuż pod sama granią (tym razem się okazało, ze tylko my jesteśmy dzielni i odważni, bo nikogo w miejscu naszego biwaku nie spotkaliśmy).


Podejście...



Ależ ciężkie to podejście... (przystanek w Lucknerhütte - 2241 m.p.m)



Schronisko Stüdlhütte - 2801 m.p.m

Wieczorową porą docieramy do miejsca naszego biwaku na wysokości około 3000 m.p.m. Kopiemy platformy pod namioty, gotujemy coś do jedzenia i pakujemy się w spiwory. Następnego dnia uderzamy już prosto na szczyt.


Miejsce naszego pierwszego biwaku. wysokość ok. 3000 m.p.m

Dnia następnego zegarki budzą nas o 3 rano. Wstajemy niemrawo, gotujemy i pakujemy się do wymarszu. Cała operacja wydostania się z obozu zajmuje nam niecałe dwie godziny... No ale liczy się to, że w końcu wyszliśmy - atak się rozpoczął...


Już na grani. Zamiast się wspinać robimy zdjęcia...


No dobra, trochę żeśmy się wspinali...


I jeszcze trochę tutaj...


A tu już nam się nie chce wspinać...


zzzzz...


A może jednak pójdziemy trochę wyżej, żeby wstydu nie było?

Na grani bywało różnie. Raz lepiej, raz gorzej. Raz się nam chciało, raz się nam nie chciało. Generalnie było trochę tłoczno. Momentami na jednym wyciągu dyndały aż trzy liny na raz, co wprowadzało wszystkich w głęboka konfuzję. Na szczęście wyciągów, które wypadało robić na sztywno nie było zbyt wiele i jakoś dowspinaliśmy się do końca. Była wtedy godzina około 13.


Zdjęcie szczytowe. Wszyscy uśmiechnięci. Szpej dyndający przy moim biodrze jest tylko dla szpanu - z tego co pamiętam użyta została tylko jedna kość, ale to tylko tak dla jaj. Od noszenia tego majdanu bolał mnie potem kręgosłup.

Zejście odbyło się drogą klasyczną (PD) - granią przez Małego Dzwonnika do schroniska Erzherzog-Johann-Hütte ( 3454 m.p.m), następnie lodowcem do schroniska Stüdlhütte.


Krzysiek, Asia i Łukasz na Małym Dzwonniku. Ja się oswajałem z widokiem robiąc zdjęcia...


Widoki w czasie zejścia.


I jeszcze jeden widoczek.

W trakcie zejścia pogoda zaczęła się psuć. Nadciągała burza, co radośnie obwieszczały elektryzujące się słupki, wskazujące drogę na grani. Na szczęście burza nas złapała dopiero przy schronisku Stüdlhütte, co jednakże oznaczało marsz w deszczu do miejsca naszego obozu po rzeczy. Gdy cały obóz został sprowadzony do schroniska, postanowiliśmy się rozdzielić. Krzysiek z Asią zeszli na dół z planem zabiwakowania gdzieś koło parkingu. Ja z Łukaszem zostaliśmy na noc w schronisku. Wszyscy spotkaliśmy się przy parkingu dnia następnego rano. Plan został wykonany - Grossglockner zdobyty. Czy to koniec? Ależ nie, mieliśmy przecież plan dodatkowy, na wypadek gdyby na Grossie wszystko poszło dobrze... A, że poszło, to wsiedliśmy w samochód i udaliśmy do włoskiej Cortiny na pizze... Potem ktoś rzucił hasło, żeby jechać zdobywać najwyższy szczyt Alp Wschodnich, czyli Piz Bernina. No to pojechaliśmy, ale to już inna historia...

Cała prawda tutaj:
http://picasaweb.google.com/shejnowicz/GrossglocknerGraniaStudlLipiec2010?feat=directlink