sobota, 12 marca 2011

Zimowa wyprawa w Kaukaz

O tym żeby wybrać się w Kaukaz nieśmiało myślałem już od roku, kiedy to zacząłem hasać zimą w naszych kochanych Tatrach. Realne plany jednak zaczęły się rysować trochę później, bo z motyką na Słońce dotrzeć oczywiście nie sposób... W ramach przygotowań do "czegoś większego" w lipcu ubiegłego roku z powodzeniem udało się zadebiutować w Alpach, zdobywając dwa niebanalne szczyty. Alpejskie lato jednak pokazało, że tłum ludzi na drodze może z powodzeniem odebrać sporą część satysfakcji z górskiego sukcesu oraz zakłócić spokój przeżywania górskiej przygody. To co mnie interesowało od samego początku moich górskich wycieczek, to właśnie przygoda w górach, przeżywanie samotności i tego wszystkiego co się nazywa górską mistyką. Skoro latem tego doświadczyć nie można, to może by tak popróbować zimą? Znalazłem ludzi, którzy myśleli podobnie i tak oto na przełomie roku w ramach przygotowań do kaukaskiej przygody pojechaliśmy w Taury spędzić Sylwestra. Żadnego szczytu wtedy nie udało nam się zdobyć, ale poza tym jednym mankamentem wszystko inne przerosło moje oczekiwania. Brak ludzi, ośnieżone szczyty, długie i szerokie górskie doliny... Oraz my, jak ziarenka piasku w środku tego wszystkiego. Wiedziałem już co mnie czeka na kaukaskich bezdrożach zimą. Pozostało tylko tam pojechać i się z tym wszystkim zmierzyć.

Cel sobie postawiliśmy ambitny - zdobyć zimą Kazbek, mierzący 5047 m n.p.m, jeden z najwyższych szczytów Gruzji. Ostatecznie wyruszyło nas troje: Robert "Joła" Chojnacki, Agata Jurczak oraz ja. Lecąc do Gruzji różnymi liniami lotniczymi wszyscy spotykamy się na lotnisku w Tbilisi 25. lutego wczesnym rankiem, gdzie czekał na nas umówiony taksówkarz, który miał nas zawieść do hostelu "Irina", cieszącego się sporą popularnością wśród obcokrajowców odwiedzających Gruzję.


W drodze do naszego pokoju w Hostelu "Irina"


Nasz pokój u Iriny

Piątek oraz sobotę postanawiany spędzić na krótkiej rekonwalescencji, bowiem do Gruzji polecieliśmy lekko pochorowani (co staje się powoli tradycją na naszych wyprawach).


Tbilisi - miasto pełne kontrastów

W niedziele rano przed Hostelem czeka na nas nasz kierowca Genri, który ma nas zawieść do Kazbegi, miejscowości u stóp Kazbeka, gdzie będziemy gościć w jego pensjonacie "Nazi".


Genri

Jak się okazało, do Kazbegi będziemy podróżować przepiękną Ładą Niva o bogatym wyposażeniu...



Oraz przestronnym wnętrzu...



Po trzech godzinach rajdowej jazdy Genriego (wyprzedzał wszystko i wszystkich, na mostach i w tunelach, wołając przy okazji "Monte Carlo, Monte Carlo!!"...) Gruzińską Drogą Wojenną docieramy do Kazbegi, co nasz kierowca skwitował słowami "Tbilisi-Kazbegi, Genri first!"


Pensjonat "Nazi"

Kazbegi zimą przypominało trochę opuszczoną osadę na Dzikim Zachodzie, w której na ulicach można spotkać więcej krów niż ludzi...


Kazbegi







Przechadzając się ulicami tego ponurego miejsca natrafiamy na market... Google, gdzie spotykamy Amerykanina, który przybył do Kazbegi uczyć Gruzinow angielskiego... Nie zdziwiłbym się ani trochę gdybym zobaczył tego człowieka w następnym filmie Herzoga...


Google Market w Kazbegi

Po obchodzie miasteczka wracamy do Genriego, gdzie czeka na nas kolacja. Zjawił się również jeden z lokalnych wspinaczy, u którego próbowaliśmy wynegocjować klucz do stacji Meteo na zboczach Kazbeka, gdzie chcieliśmy założyć naszą baze do wypadów na szczyt (negocjacje odbywały się przy telefonicznej pomocy córki Genriego, która odgrywała rolę tłumacza angielskiego...). Ze względu na ogromnie wygórowaną cenę, w tej kwestii nie dochodzimy do porozumienia. Postanawiamy atakować górę z naszym dwuosobowym namiotem. Na pocieszenie, gruziński wspinacz pożycza Jole raki zupełnie za darmo (okazało się, że raki Joły są pęknięte).


Gruzińska myśl alpinistyczna - raki automatyczne.

Po negocjacjach, Genri przynosi dzban gruzińskiego wina i tak oto zaczyna się integracyjna impreza! My, nie znając rosyjskiego, oni, nie znając angielskiego, świetnie się rozumieliśmy w języku "internationale", dyskutując o wielu różnych kwestiach, przez wiele godzin. Gruziński wspinacz starał się odwieść nas od pomysłu atakowania Kazbeka, starając się nam uzmysłowić, że to bardzo niebezpieczne, a my nie mamy odpowiedniego doświadczenia. Taki punkt widzenia nie spodobał się Jole, który przez większość wieczoru starał się przekonać gruzińskiego wspinacza, ze się myli. Jeden z licznych dialogów w tej sprawie brzmiał tak:

Wspinacz: Meteo Station OK. Pik no OK. No pik! No pik!
Joła: Me, Elbrus zima. You understand?
Wspinacz: Elbrus? He. Elbrus brum brum...
Joła: I know. Elbrus lato brum brum. Elbrus zima no brum brum...

Emocjonujące dyskusje skończyły się po czwartym dzbanie wina. Ja wylądowalem na podłodze obok łóżka, Joła spoczął na parapecie okna w naszym pokoju. Agata się załamała...


Po imprezie

Rano budzą nas krzyki Genriego "Breakfast! Breakfast! Breakfast! AAAGAATAAAA!". Nie jedząc zbyt wiele, kończymy śniadanie i przygotowujemy się do wyjścia w góry...







Na zewnątrz wita nas przepiękna pogoda. Ponure Kazbegi z wczoraj zamieniło sie w przepiękne miejsce w środku gór.



Pierwszego dnia nie mamy zbyt ambitnych planów... Chcemy dotrzeć w okolice klasztoru Gergeti. Droga tam wiedzie w pierwszej kolejności uliczkami wioski Gergeti oddzielonej od Kazbegi mostem. Następnie kręta dróżka łagodnymi zboczami wyprowadza pod sam klasztor.











W niedalekiej odległości od klasztoru robimy sobie przerwę. Ku naszemu zaskoczeniu mamy jeszcze siły żeby iść dalej...


Agata


Joła


Seweryn

Dzień kończymy docierając w pobliże wielkiego kopczyka usypanego z kamieni, przy którym znajdujemy kawałek równego terenu pod namiot. Rozbijamy się, gotujemy, robimy zdjęcia i idziemy spać.









Rano wita nas mały opad śniegu i znaczny spadek widoczności. Tego dnia mamy zamiar uderzyć aż do samej stacji Meteo. Szybko sie pakujemy i ruszamy w drogę!







W krótkim czasie docieramy do przełęczy, gdzie znajduje się mała kapliczka. Od tej chwili działamy już w rejonie Kazbeka, którego zasłaniają gęste chmury. Pada śnieg, widoczność marna. Nie tracąc ducha schodzimy na dół w kierunku wielkiej grzędy, którą następnie posuwamy się już tylko ku górze licząc na to, że ta grzęda doprowadzi nas na lodowiec pod Kazbekiem... Nie mamy widoczności, idziemy trochę na ślepo, czasami się cofając i obierając nieco inny kierunek...







Dzień powoli dobiegał końca, a my nie wiedzieliśmy dokładnie gdzie jesteśmy. Nie chcąc pogarszać naszej sytuacji postanawiamy zabiwakować w miejscu, do którego doszliśmy.





Rano, ku naszemu zaskoczeniu wita nas piękna pogoda. Z tyłu za wzniesieniami wyłonił się nasz cel.





Szybko się pakujemy i ruszamy do góry. Chcemy urobić jak najwięcej przy dobrej widoczności, mając w pamięci nasze kluczenie po omacku dnia ubiegłego. Przekraczamy wysokość 3000 m n.p.m. Chwile entuzjazmu przeplatają chwile zwątpienia. Czy podołamy?











Po kilku godzinach wkraczamy w końcu na lodowiec, wcześniej wiążąc się liną jak Pan Bóg przykazał. Jak do tej pory mamy dobrą widoczność. Widać doskonale stację Meteo. Doskonale też widzimy, że na lodowcu wszystkie szczeliny są zasypane. Mamy świadomość, że wkraczamy na pole minowe. Ja zostałem wytypowany na sapera. Joła z tyłu koryguje bieg mojego śladu. Cały czas mamy wątpliwości czy w dobrym miejscu schodzimy na lodowiec. Po godzinie na domiar złego załamuje nam się pogoda. Widoczność spada do kilkunastu metrów. W takich warunkach postanawiamy się wycofać do początku lodowca i przeczekać do następnego dnia.


fot. Agata Jurczak, Robert Chojnacki


fot. Agata Jurczak, Robert Chojnacki


fot. Agata Jurczak, Robert Chojnacki

W międzyczasie telefonicznie konsultujemy się z Moniką i Anetą - koleżankami, które były na Kazbeku latem, aby spróbować określić miejsce, w którym powinniśmy zejść na lodowiec. Wskazanie tego miejsca okazuje się bardzo trudne. Obiekty orientacyjne znane z lata typu "płynąca rzeczka" w zimie nie istnieją. Po krótkiej naradzie stwierdzamy, że spróbujemy się przebić przez lodowiec w linii biegnącej nieco niżej w stosunku do naszej pierwszej próby. Kładąc się spać nie tracimy dobrego samopoczucia. Niestety noc okazała się dla nas cięższa niż się spodziewaliśmy...







Nasz ciasny namiot zaczął przypominać iglo. Każde dotknięcie ściany namiotu powodowało mroźny prysznic. Nasze puchowe śpiwory zostały już całkiem poważnie przemoczone. Zamki w namiocie groziły uszkodzeniem...









Po raz kolejny po słabej pogodzie po południu i wieczorem, poranek okazał się pogodny. Psycha na chwilę nam się poprawiła. Niestety, z nadesłanych prognoz pogody wychodziło na to, że jesteśmy w przededniu załamania pogody, która trwać będzie dwa dni. Patrząc na stan naszego namiotu oraz nas samych, licząc dni jakie musimy przeznaczyć na przeczekanie załamania pogody i potem na właściwą akcję górską na Kazbeku dochodzimy do wniosku, ze na szczyt mamy minimalne szanse... Z bólem serca postanawiamy tym razem uznać wyższość Góry i postanawiamy się wycofać. Na szczęście, jak się później okazało nie był to koniec naszej górskiej aktywności, bowiem Kaukaz na Kazbeku się nie kończy...





















Po kilku godzinach docieramy na przełęcz z kapliczką. Okazuje się, że jesteśmy u stóp fajnie wyglądającego szczytu, który postanawiamy zdobyć na pocieszenie! Nie znając jego nazwy nazywamy go Pikiem Pocieszenia. Szczyt okazał się wysoki na 3240 m n.p.m.


Pik Pocieszenia













Wieczorem docieramy do naszego pensjonatu. Część górska naszej wyprawy zostaje zakończona po czterech dniach akcji.


Jak to zwykle bywa po wyprawie... :)

Pomimo braku sukcesu na Kazbeku jesteśmy usatysfakcjonowani tym co się udało osiągnąć. Na drugi dzień wyruszamy do Tbilisi, a potem oddajemy się zwiedzaniu Gruzji. Odwiedzamy wiele interesujących miejsc, poznajemy wielu fajnych ludzi, wśród których odnajdują się dwie sympatyczne studentki z Wrocławia, które pomagają mi przewieść 10 kilo naszego nadbagażu oraz towarzyszą w drodze powrotnej do domu. Dziękujemy! :)


Celina i Ania


ZDJĘCIA:
- Kaukaz: https://picasaweb.google.com/shejnowicz/ZimowaWyprawaWKaukazLuty2011
- Gruzja: https://picasaweb.google.com/shejnowicz/GruzjaLuty2011